Zmarł Jerzy Nowak. Odchodzą nestorzy

Nowak1gutXWczoraj zmarł 89 letni Jerzy Nowak, aktor Teatru Starego. Z krótkich spotkań fotograficznych ujęło mnie jego ciepło. Jakiś rodzaj klasy przedwojennej, godna celebracja życia.                                                                      aktor w swoim domu na Grzegórzkach, `1997

Znalazłem fragment ze swej książki, który miał inspirację w pewnym zdarzeniu z Panem Nowakiem..

„Z – jak zdjęcia, których nie zrobiłem”

Zdjęcia, których nie zrobiłem. Tak jak wędkarze posiadają opowieści o swych rybach-gigantach, które „prawie złowili”, playboy-e gawędziarze – o kobietach, które „prawie mieli”, tak i fotoreporterzy kiszą w swej pamięci obrazy i zdarzenia, które fotografiami stać się mogły, lecz nie było im dane. Takie twórcze mauzoleum. Opowieści z tej beczki w ustach fotografów zawsze brzmią jakoś żenująco. Wszyscy obserwujemy rzeczywistość, a stosunkowo mały odsetek populacji potrafi fotograficznie wyekstrahować z niej fragment budzący emocje, inspirację, lub choćby zadumę. Wielu z nas –reporterów – nosi w plecaku buławę laureata Word Press Photo. To proste: należy być we właściwym miejscu, we właściwym czasie.  Z aparatem przy oku, nacisnąć spust migawki w kluczowym momencie. Rzecz prosta – biorąc rzecz rozumowo. Szczególnie łatwo tak myśleć, gdy ogląda się nagrodzone prace. Pojechał, zobaczył, kucnął – pokazał dużo nieba, złapał ciekawą twarz na pierwszym planie, w tle dopełniający kolor… Tak zdaje się kroczyć analiza oglądającego, co zna się na rzeczy. Czasem skonstatuje: też bym tak zrobił. A nawet lepiej. Łatwo wpaść w pułapkę myślenia retrospektywnego, post-faktorycznego. Fotografia wykonana posiada w sobie jakiś majestat dowodowy. Jest jak podpisany weksel. Każdy się uśmiechnie do widniejącej na nim okrągłej sumy. Wnikać, w to jakie wysiłki doprowadziły do jej zarobienia – to już nie każdy ma ochotę. Zdjęcie wybitne wyjątkowo rzadko jest – li tylko – dziełem przypadku, łutu szczęścia. Jeśli już można mówić o fortunie, to o tej, „która sprzyja najlepszym”. Fart reporterski, to nic więcej jak wisienka na szczycie tortu, szczegół, który pierwszy przyciąga uwagę. Jednak wisienka nie jest tortem. Wisienkę trzeba mieć na czym położyć. Niezbędna jest wiedza i umiejętność upieczenia tortu. Ktoś, nie znający codzienności pracy fotografa, nazbyt często dopatruje się wpływu przypadku na to czy zdobędzie on wyjątkowe zdjęcie.

Chyba większość ludzi, którzy fotografują – naście lub – dziesiąt lat posiada swój własny skansenik fot potencjalnych, niewykonanych, prawie-urzeczywistnionych, w wyobraźni jeno zarejestrowanych. Jest on niczym ołtarzyk własnych potencjalnych talentów, błysku twórczego geniuszu, niczym kupon toto-lotka z sześcioma trafnymi cyframi, tyle , że nie na to losowanie… O mały włos, a miałbym to genialne zdjęcie, zdajemy się myśleć.

Gdybym pomyślał wcześniej, stanął z drugiej strony, pojechał wtedy do Afganistanu, zdążył zmienić obiektyw na „szeroki”, zignorował ochroniarza, założył nowy film do aparatu, zrobił z biodra a nie przy twarzy aparat, gdybym nie pytał o zgodę tylko „łoił”, pozbył się skrupułów, gdyby flesz nie zawiódł, baterie nie „padły”, gdybym zdążył na czas, wreszcie: GDYBYM MIAŁ WTEDY APARAT… Wniosek, z tych frustrujących wspomnień dla fotografa z powołania płynie taki, że dobrze gdyby nosił on aparat przy sobie. I wszystkie te akcesoria, które czynią go zawsze sprawnym i niezawodnym narzędziem do urzeczywistnienia fotografii naszego życia. Tutaj ocieramy się o rzecz, dosyć górnolotnie zwaną posłannictwem lub filozofią fotoreportera. Jeśli głęboko wierzy on, iż pewne szczególne zdarzenia, niesamowite sytuacje, właśnie jemu „dane” są, aby się wydarzyć i aby właśnie on, nie kto inny miał przywilej ich – wedle własnych talentów, unikalnego spostrzegania – sfotografowania, winien niczym misjonarz lub niestrudzony pielgrzym zawsze pozostawać w gotowości twórczej. Zawsze z aparatem i wyostrzoną wrażliwością, oczekiwaniem i refleksem. To już nie zawód, nie hobby. To posłannictwo, religia, sposób życia, obsesja.

Zawsze frapowało mnie, na ile wzmiankowane, potencjalne „super-fotografie” są tworem umysłu, a w jakiej mierze wariantem rzeczywistości, który mógł zaistnieć na kliszy. W pierwszym przypadku można odwołać się do mechanizmu, nazywanego w psychologii rozładowywaniem dysonansu poznawczego; kiedy rzeczywistość w przykry sposób nie przystaje do naszych oczekiwań lub przekonań umysł podejmuje wysiłki w celu – choćby iluzorycznego – przywrócenia kontroli. Większość z nas, pracujących „w obrazku” hołubi postawę, iż jesteśmy dobrymi fotografami. Jeśli jednak wystarczająco często nie tworzymy odpowiednio dobrych zdjęć, rodzi się potrzeba w głowie, aby nadać temu rozsądnie brzmiący powód. Nikt nie chce czuć się nieudacznikiem. Nierzadko więc  chwytamy się teoryjek w rodzaju: byłem tam, fotografowałem, wiedziałem czego chcę. Tylko pech (przypadek) sprawił, że nie mogę wam tego pokazać… Zdarza się, że oszukujemy się, odwołując się do aktualnego doświadczenia lub mądrości. „Dziś wiedziałbym jak postąpić”. Pamięć ludzka jest wybiórcza i tendencyjna. Zapominamy o emocjach, które towarzyszyły w trakcie „tamtych” zdjęć. O tym, że brnęliśmy po omacku, nie wiedząc, kiedy rzecz się wydarzy, jak zareagują ludzie przed obiektywem, czy damy radę wyzwolić migawkę targani sprzecznymi uczuciami.

Mam –a jakże! – swój ołtarzyk zdjęć niespełnionych. Wraz z upływem lat coraz mniej wierzę, że mogły one zaowocować „obrazami życia”. Jednak powód dla, którego pielęgnuję je w pamięci jest sentymentalno-uczuciowy. Mimo upływu kilkunastu lat, niebywale łatwo przywołać stan ducha, który towarzyszył w tych szczególnych sytuacjach fotograficznych. Rodzaj zaskoczenia zmelanżowanego z podnieceniem; dreszcz po plecach, imperatyw „teraz albo nigdy”, przeczucie krojącej się „wielkiej foty”, egzaminu fotoreportera i nagrody za cierpliwość w obserwowaniu świata przez obiektyw. To są te krótkie momenty tak potężnego doświadczenia poczucia sensu pracy, że niemal zwalającego z nóg. Wiem, brzmi to nieco egzaltowanie. Obawiam się, że „nie-fotograf” nie zrozumie tu kogoś, kto patrzy na świat przez obiektyw.

Zdarzyło się pewnej nocy, w Krakowie, na planie filmu „Kłopoty z krążeniem” w reżyserii Marcina Krzyształowicza . Zdjęcia odbywały się w industrialnej scenerii zakładów im. Zieleniewskiego, na starej bocznicy kolejowej. Fabułka poświęcona była porachunkom mafijnym w nieco krzywym zwierciadle. Wśród obsady obok Darka Starczewskiego, Marty Bizoń i – świeżo po szkole – Marcina Deląga aktorsko błyszczał, aktor Teatru Starego Jerzy Nowak. Nobliwemu panu w mocno sędziwym wieku przydzielono osobną garderobę, aby w trakcie długich nocnych zdjęć miał gdzie odpocząć i się ogrzać. Zaadaptowano do tego celu starą, socjalną pakamerę maszynistów.

Będąc fotosistą na planie postanowiłem zaglądnąć do Pana Jerzego. Gdy wszedłem do środka zamurowało mnie. Na starej kanapie siedział wiekowy aktor, przed nim na stoliku termos z herbatą, cisza po moim wejściu dłużyła się w nieskończoność. Całe pomieszczenie, ściany, wszystkie możliwe powierzchnie, z wyjątkiem sufitu wytapetowane były zdjęciami, gazetowymi rozkładówkami z gołymi paniami. Dosłowność i konkret powalały, niejeden student ginekologii po wizycie w tym salonie mógłby sobie odpuścić zakupy drogich atlasów anatomii wisceralnej. Trudność sytuacji polegała na tym, że niemożebnie było odwrócić wzrok – obecność ikony teatru krakowskiego nieco krępuje – na cokolwiek innego. Tam były tylko wszelkiej maści sromy i piersi. Być może aktor również czuł się nieswojo, jego pobyt w tym miejscu jakoś automatycznie stanowił dowód, iż akceptuje towarzystwo tych bezpruderyjnych pań. Pijąc w tym stusromym pokoju swą herbatę z termosu był z nimi w szczególnym, bezsłownym obcowaniu. A może to w mojej –wygłodzonej – głowie taka historia się zalęgła? W obrazie tym była patetyczna groteskowość; prawie 80-letni starzec, nestor teatru, w burdelowej, tandetnie dosłownej scenografii. Przed chwilą w swej scenicznej roli ojciec chrzestny camorry, teraz skulony, zziębnięty staruszek. Usychająca męskość zderzona z eksplodującą, wilgotną kobiecością. Uroczy obrazek. Którego nie zrobiłem…Dlaczego? Po prostu; nie wypadało.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Z archiwum i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

3 odpowiedzi na „Zmarł Jerzy Nowak. Odchodzą nestorzy

  1. Gosia-JwSR pisze:

    Kochanie, mam nadzieję, że po tych XXX-tysiach wydanych na rozwój własny, gdyby historia się powtórzyła, to spytałbyś nestora (zakładam, że nie pozbawionego inteligencji i dystansu), czy mozna strzelić fotę na tle tej wilgoci (którą poczułeś w trzewiach, bo rozumiem, że plakaty niczym nie ociekały…).

  2. Gosia-JwSR pisze:

    Dodam jeszcze, że podoba mi się ten wpis. Czuję ten flow reporterski. Czuję, że tam zostawiłeś dużo emocji, życia. Ale przeciez nadal pasjonujesz się polowaniem na momenty.

  3. makowskimariusz pisze:

    Taaaak. Pisałem to kilka lat temu. Cnotę uczyniłem z nieśmiałości i lęków.. Inna sprawa że był tam też reżyser, obchodzący się z nestorem jak z jajkiem i nie chciałem wywoływać zadrażnień. Nie wiem jak to jest z aktorami ale wyobrażam sobie że przyczepa na planie (lokum aktorów) to oaza prywatności i nie można tam pchać się z butami, jeśli w ogóle – wchodzić. O tym też jest ten wpis, o refleksji „co bym dzisiaj gdybym wrócił do wtedy”. Flow – tak. Robić wspólnie, z innymi coś ważnego (dla nas).

Dodaj komentarz